W publicznej polskiej narracji dominuje przekonanie, że polska inflacja jest importowana, że wszystko przez pandemię i Putina, że ogranicza się do rynków towarowych, że podbija ją teraz tylko chciwość firm podnoszących ceny, że właściwie już przemija.
Tymczasem ryzyka inflacyjne w Polsce są znacznie większe niż gdzie indziej właśnie z tego względu, że staliśmy się atrakcyjnym i modnym miejsce lokowania nowych inwestycji czy nowych zamówień.
Ale po kolei.
Inflacja ostatnich lat miała dwie fazy. Pierwsza fala wzrostu cen nastąpiła w latach 2021-22, gdy obostrzenia pandemiczne przerwały płynne działanie łańcuchów dostaw i fabryk, natomiast do rąk firm i obywateli w całym zachodnim świecie trafiły worki pieniędzy z różnych tarcz i innych danin mających złagodzić niedogodności pandemii, a właściwie nastroje polityków zależnych od wyborców. W wyniku tej absurdalnej, ale powszechnej w bogatym świecie praktyki popyt dramatycznie wzrósł, a podaż dramatycznie zmalała. Czyli rynki towarowe zdecydowały o wysokiej inflacji.
Ale z czasem to się odmieniło, szoki towarowe w zasadzie już zanikły, ale rynek pracy wszędzie w zachodnim świecie jest przegrzany i dzisiaj to właśnie nierównowaga popytu i podaży na nim zaczynają wpływać na inflację i stanowić decydujący czynnik o jej wysokości w przyszłych miesiącach. Słowo „zaczynają” ma ogromne znaczenie. Firmy zmieniają ceny szybko, a zaczęły jeszcze szybciej w minionych latach, a płace zmieniają się o wiele wolniej…. Ale się nieuchronnie zmieniają, czyli rosną. To że dzisiaj spada dynamika inflacji nic nie mówi o inflacji za dwa trzy miesiące, bo to jest właśnie ta luka między końcem podwyżek cen a początkiem podwyżek płac.
Płace napędzajne są również przez oczekiwania inflacyjne pracowników, które zostały ukształtowane przez tę pierwszą inflację towarowa. Z drugiej strony, stosunkowo niskie płace realne zachęcały do zwiększania zatrudnienia, a przynajmniej utrzymania go, zwłaszcza że firmy – jak powiedziałam – przyspieszyły podwyżki cen. W Polsce wg NBP cena utrzymywała się przeciętnie trzy miesiące.
Co i raz przez kilkanaście ostatnich miesięcy czytaliśmy, że w Polsce czy w USA czy w Niemczech recesja tuż tuż, albo nawet i technicznie jest, a bezrobocie historycznie niskie, wręcz brak pracowników: w Polsce ok. pół miliona, w Niemczech – dwa miliony.
To nie chciwość firm powoduje inflację, co przyznaje nawet polski NBP, aczkolwiek jest to w raportach a nie w publicznej narracji. Podwyżki cen wcale nie przełożyły się na wyższą rentowność firm, przynajmniej w sektorze przemysłowym.
Powtórzmy, firmy mogą szybciej przystosować się do szoków cenowych podnosząc swoje ceny niż pracownicy, którzy muszą wywalczyć podwyższone płace, co trwa o wiele dłużej niż decyzja o zmianie ceny.
To dotyczy całego zachodniego świata, ale co jest specyficznego z Polską?
Otóż, Polska jest uważana obecnie za atrakcyjny kraj dla inwestycji i zamówień, również polski biznes dobrze poradził sobie z kryzysowymi sytuacji i chce rosnąć. To wszystko powoduje zwiększone zapotrzebowanie na pracowników. Są również zaplanowane wielkie inwestycje infrastrukturalne. Też będą potrzebować pracowników. A pracowników brakuje. Bezrobocie jest minimalne, stąd nie będzie pracowników. Pozyskanie ich z Azji jest politycznie zablokowane. Wydaje się, że wzrost płac jest nieunikniony.
To nie chciwość firm, lecz zapotrzebowanie na pracę spowoduje ponowny wystrzał inflacji w Polsce, nawet jeśli teraz chwilowo zmniejsza się, bo spada nierównowaga na rynkach towarowych.
To dobrze, że więcej zarabiamy, ale wykorzystamy tę modę na Polskę bez szarży inflacyjnej tylko wtedy, gdy sprowadzimy nowych pracowników do kraju, wzmocnimy kształcenia specjalistów, podwyższymy produktywność np. przez automatyzację i robotyzację.